głowę, nie poruszając się. Obok niego, na stoliku, wśród książek, dymiła apetyczna kawa, przyrządzona tak, jak ją umiała przyrządzać tylko Barbara, to wszystko jednak nie pobudzało apetytu podrostka... Nad wszelkiemi wrażeniami w jego mózgu dominowała myśl, że nieodwołalnie, ostatecznie trzeba będzie dziś wyjechać. Wysłucha mszy, będzie do niej służył księdzu Andrzejowi, a potem pojedzie.
Siedział zadumany. Nie miał świadomości, jak długo to trwało.
Nagle, z tej pełnej smutku zadumy, wyrwał go jakiś hałas, coś niespodziewanego... Słychać było ciężkie przyśpieszone kroki. Do słuchu Stefka dobiegał krzyk, dźwięczący najwyższą nutą przestrachu.
Chłopiec podniósł się.
We drzwiach stanęła Barbara.
Niepodobieństwem, ażeby w ciągu kilku minut — bo zapewne nieobecność jej dłużej nie trwała, wygląd tej kobiety tak się zmienił. Była zadyszana. Nie mogła wymówić wyrazu. Jej szeroka pierś kołysała się jeszcze widać od szybkiego biegu, twarz starej gospodyni nosiła piętno przerażenia.
— Co wam, Barbaro? — zawołał mimowolnie Stefan...
Kobieta próbowała mówić, ale strach ściskał jej gardło; wydobywały się zeń tylko chrapliwe tony.
— Paniczu!... paniczu!.. — zdołała wreszcie wybełkotać.
— Co takiego? — pytał Stefan.
Strona:Henryk Nagiel - Sęp.djvu/55
Ta strona została uwierzytelniona.