Stefek wyszedł od niego. Należało teraz czemprędzej wracać do Rogowa.
Pomimo to, wyszedłszy z domu na Długiej, w którym mieszkał stary mecenas, przez dłuższą chwilę stał przed bramą, jak gdyby niepewny co robić ze sobą. Wreszcie wsiadł na bryczkę i rzekł woźnicy.
— Jedź na Kapitulną!..
— Kaj nie wiem...
— Pokażę ci.
Za kilka minut bryczka stanęła przed jedną z obdrapanych kamienic na Kapitulnej, a Stefek wbiegł do sieni. Schody były ciemne, a w korytarzu, oświetlonym tylko przez dwoje drzwi, od podwórza i od ulicy panował półmrok. Stefek wpadł na jakiegoś człowieka, niewiedząc dobrze kto to taki.
— Przepraszam — rzekł pośpiesznie i chciał biedz dalej.
Uczuł, że go ktoś zatrzymuje za rękę.
— A... a... to pan Stefan — odezwał się głos jowialny basowy.
— Pan Onufry! — rzucił Stefek.
— Dokąd tak? — pytał dalej.
Stefek zdawał się nieco zaambarasowany. Wiedział, z jakim gawędziarzem miał do czynienia i nie chciał tracić napróżno czasu. Z drugiej strony, miał dla pana Onufrego pewne obowiązki wdzięczności...
— Śpieszę się... bardzo śpieszę — rzekł.
Pan Onufry dostrzegł w jego głosie ślad wzruszenia.
— Ależ... co panu jest? — pytał ojcowskim tonem.
Strona:Henryk Nagiel - Sęp.djvu/61
Ta strona została uwierzytelniona.