Strona:Henryk Nagiel - Sęp.djvu/62

Ta strona została uwierzytelniona.

Poprowadził młodego człowieka do drzwi, gdzie światło padało z ulicy.
— Jesteś spłakany panie Stefanie! blady! — powtarzał pan Onufry. — Co takiego?..
— Nieszczęście!
— Przecież nie ten wyjazd? Mówiłem ci zresztą, mój kawalerze — ciągnął pan Onufry, przechodząc znów w ojcowski jowialny ton — że na wszystko jest rada...
— Nie... to nie wyjazd.
— A więc cóż?.. Co się stało?.. Mówże, kawalerze, mów. Bo, dalibóg nie wiem co myśleć. Rzeczywiście musi to być coś dziwnego, skoro wedle tego, co mi mówiłeś wczoraj, powinienbyś w tej chwili jechać już do Kalisza...
Stefek obtarł łzę, która mu mimowoli zasłoniła oko, i po raz już wtóry rozpoczął opowiadanie.
Korzystając z tego, przyjrzyjmy się jego towarzyszowi.
Pan Onufry Leszcz, właściciel kamienicy, w sieni której nastąpiło spotkanie, niegdy woźny sądowy a potem komornik, był typową postacią, znaną każdemu w okolicach Podwala i Starego Miasta. Niski, gruby o dużej wygolonej twarzy, na której pozostawił tylko dwa wąskie pasma bakenbardów, jakie noszono przed laty czterdziestu, pan Onufry miał zawsze na szerokich wargach uśmiech przyjacielski. Nosił się trochę ze staroświecka; miał pod szyją wysoki halsztuk, a na sobie rodzaj bekieszy. Odzieżą przypominał dawno zapomniany typ mieszczanina ze Starego-Miasta, twarzą stare portrety prezesów trybunału, które można widzieć po archi-