Strona:Henryk Nagiel - Sęp.djvu/64

Ta strona została uwierzytelniona.

Na szerokiej twarzy pana Onufrego, ukazał się dobrotliwy ojcowski uśmiech. Zniżył trochę głos i oglądając się, czy nie ma nikogo w sieni, rzekł:
— Pilno nam do naszej gołąbki... Ha, ha!.. Znamy to, znamy... Sami jak byliśmy młodzi...
Nagle zatrzymał się.
Przez głowę panu Onufremu przeszła widocznie jakaś myśl, w jego siwych oczkach błysnął złośliwy ognik.
— A jednak, mój kawalerze — rzekł z dobrotliwością, po za którą zdawało się jednak ukrywać coś niezbadanego — trzeba przyznać, że ten straszny wypadek jest ci bardzo na rękę...
Stefek podniósł na pana Onufrego pytające oczy.
— Martwiłeś się tym wyjazdem jeszcze wczoraj... martwiłeś. A oto dzisiaj nie wyjeżdżasz!
Stefan próbował protestować przeciwko myśli swego interlokutora, której zresztą nie zrozumiał dobrze. Ale ten wybuchnął już zwykłym mu głośnym śmiechem.
— No... no... to się tak tylko żartem mówi!.. Lećże, leć, kawalerze, na górę...
Stefkowi nie potrzeba było tego dwa razy powtarzać. Pobiegł szybko po schodach, a za parę chwil pukał do drzwi mieszkanka Władki, położonego na trzeciem piętrze. Po długiej chwili oczekiwania, drzwi uchyliły się i ukazała się w nich obwiązana chustką głowa dziewczyny; twarz jej nosiła ślady łez. Pomimo półmroku, poznała go od razu.
— To ty? — wołała.
— Ja...