Był to obchód pełen powagi. Zjechało się kilkudziesięciu księży, całe sąsiedztwo, nawet wiele osób z Warszawy.
Po nabożeństwie wyniesiono trumnę na cmentarz, odległy od kościoła zaledwo o kilkadziesiąt kroków. Tam jeden z sąsiednich kapłanów, blizki widz czystego, jak łza, życia księdza Andrzeja, powiedział parę niekunsztownych, ale płynących z serca słów.
Wreszcie trumnę spuszczono do grobu. Żałobne de profundis umilkło, a na trumnę z głuchym łoskotem posypały się grudki ziemi...
Tuż obok grobowego nasypu klęczał Stefek. Zakrył twarz rękoma, głośne jego łkania przerywały ciszę, która teraz nastąpiła. W powietrzu rozchodził się jeszcze dym kadzidła... Gdzie niegdzie słychać było szept pacierzy, odmawianych przez baby. Łkania wstrząsały całem ciałem Stefka.
— Chodź... chodź, mój chłopcze! — mówił mecenas, pociągając go za ramię.
Wszyscy zabierali się do odejścia. Grób wyrównywał się i tworzył żółty wzgórek.
W tej chwili u bramy dał się spostrzedz ruch.
Za wysokim murem, otaczającym maleńki cmentarz, ukazały się mundurowe czapki strażników ziemskich. Jeden z nich stanął w bramie i pytał o coś sołtysa z wielką blachą, z urzędu asystującego obchodowi, a który, ujrzawszy mundur, zbliżył się ku przedstawicielowi władzy. Na twarzy sołtysa wybiło się zdziwienie. Nie bacząc na urzędową blachę, machinalnym ruchem zapuścił dłoń w gęstą czuprynę i zaczął się drapać w głowę.
Strona:Henryk Nagiel - Sęp.djvu/68
Ta strona została uwierzytelniona.