Był widocznie w niepewności. Wreszcie, na naglące pytania strażnika, gestem wskazał chłopca ciągle klęczącego u grobu.
Stażnicy skierowali się do grobu i jeden z nich, dotknąwszy ramienia chłopca, powiedział mu parę słów. Stefek podniósł na niego duże, zapłakane i nieprzytomne oczy; zdawał się nie rozumieć, co doń mówią. Opuścił znowu ręce na twarz.
Ale obecnych, słowa przedstawiciela policyi wiejskiej uderzyły jak obuchem.
Sędziwy mecenas wystąpił pierwszy.
— Jak to? — pytał strażnika — czy to nie pomyłka?.. Do sędziego?.. Po co?
— Ja nie wiem, po co... — odrzekł starszy ze strażników. Na papierze stoi wyraźnie, kogo mamy zaaresztować i dostawić do Warszawy... Stefana...
Wyjął z zanadrza pół arkusza papieru urzędowego wyglądu i przysunął go do oczu.
— Ot, tak i jest... Stefana Polnera...
Wszyscy spoglądali po sobie ze zdumieniem. Mecenasowi zdawało się to niepodobieństwem i próbował wyjaśniać, tłomaczyć. Ale strażnik podał mu papier od sędziego.
— Ot, czytaj pan — rzekł.
Polecenie było bezwzględne, opatrzone pieczęciami i podpisem. Nie mogło zachodzić żadnej kwestyi.
— Nu... młody panie — mówił tymczasem drugi ze strażników, uderzając po ramieniu Stefana — nie ma co... Trzeba iść.
Strona:Henryk Nagiel - Sęp.djvu/69
Ta strona została uwierzytelniona.