Pan Onufry znowu zabrał głos. Twarz jego przybrała ponury wyraz. Głos nie brzmiał wesołością.
— Ja na twojem miejscu — zaczął — obawiałbym się jednej rzeczy...
— Czego?
— Już nie skutków denuncjacji, o której mówisz dla samego siebie, bo nie jesteś jeszcze tak głupim, ażeby denuncjować mnie, i sam narażając się na niebezpieczeństwo... Ale...
Ale?
— Ale zupełnie czego innego..: Żeby twoje awantury nie naprzykrzyły się twoim przyjaciołom i żeby oni nie zawiadomili policji, kto się ukrywał pod pseudonimem Robaka...
Głos pana Onufrego brzmiał surowo; dźwięki były sparte, niemal syczące.
— I czy moi przyjaciele... mój przyjaciel... bo mam go tu jednego... który o tem wie, odważyliby się na coś podobnego?
— Dla czego nie?... Ażeby pozbyć się niepokojącego natrętnika. Już ci dowiodłem, że im nie grozi żadne niebezpieczeństwo... Nie potrzebuję ci dodawać, że denuncjacja przeciwko tobie, gdyby nastąpiła, bynajmniej nie mogłaby ich kompromitować. Rozumiesz?
Pan Onufry zamilkł. Przez chwilę obydwaj przeciwnicy zdawali się mierzyć swe siły. Człowiek za szafą widocznie namyślał się. Przez chwilkę zdawało się, że pragnie zrobić grożący giest. Jego postać pochyliła się naprzód. Pan Onufry uważnie obserwował go, bawiąc
Strona:Henryk Nagiel - Sęp.djvu/90
Ta strona została uwierzytelniona.