nie widziano. Udałeś się pan zapewne w stronę Alei Ujazdowskiej, pieszo lub dorożką. Musiałeś pan spotkać kogoś ze swoich znajomych lub przyjaciół. Masz ich pan tak wielu. Może nawet ktoś znajomy towarzyszył panu? To byłoby najlepiej!
— Bynajmniej. Poszedłem w stronę Nalewek.
— Nalewek?
— Tak jest. Już od dawnego czasu miałem zwyczaj, w razie jakiejś niedyspozycji, lub wprost, chcąc się chwilę znaleźć samotnym, udawać się w tamte strony. Tam przynajmniej nie napotykałem tylu natrętnych znajomych. Następnie udawałem się w stronę Powązek, albo ku rogatkom Mokotowskim.
— A tym razem?
— Byłem na Powązkach.
— I nikogo znajomego nie spotkałeś pan po drodze?
— Chyba nikogo... Nie uważałem; byłem zamyślony. A! przepraszam, zapomniałem... W samej rzeczy, na Nalewkach, przy rogu Franciszkańskiej potrącony przez jakiegoś tragarza, odwróciłem się. Wówczas widziałem idącego po drugiej stronie ulicy, w przeciwnym kierunku, znajomego mego, d-ra Zermana. Czy on jednak mnie widział, wątpię.
— Tak?
Sędzia śledczy bębnił palcami po stole i siedział przez chwilę nieruchomo.
— Początek był dość zadawalający — mruknął przez zęby — ale teraz sprawa się psuje. To zdenerwowanie, to jakieś niewytłumaczone spotkanie,
Strona:Henryk Nagiel - Tajemnice Nalewek.djvu/106
Ta strona została uwierzytelniona.