i niewiadomo, jak się to skończy... Nie przecz pan ja czuję, że jestem słaby. A kto słaby, może umrzeć. Pozwól mi pan popracować, nie samemu, z Felą, nad mojemi osobistemi papierami z jakie dwie godziny.
Doktór się zamyślił.
— Dwie godziny? To za dużo. Zresztą, chociaż pański stan nie jest wcale niebezpieczny, żądanie należy do liczby tych, dla których nie może być odmowy. Zgoda, tylko staraj się pan pracować, jak można najmniej. Polecam to najbardziej względom pani! — dodał doktór zwracając się do Feli.
W parę chwil po wyjściu doktora pana Fela zajęła miejsce, na którem przed chwilą siedział doktór. Wzięła rękę starego wychudłą, drżącą, jakgdyby w febrze, i ucałowała.
— Daj pokój! — starał się opanować stary.
— Czego też tatko — zaczęła melodyjnym głosem Fela — dziwaczy? Poco to przeglądanie papierów? Przecież nic pilnego niema.
Stary potrząsnął głową.
— Widzisz, moje dziecko, tak trzeba — rzekł. — Niewiadomo, co być może...
— Czy się tylko naco bardzo przydam? — ciągnęła dalej pana Fela — przecież ja się nic a nic na interesach nie znam. Możeby lepiej poprosić pana Lurjego, albo Stasia?
— Nie, nie — odrzekł z pewną gwałtownością stary — Staś to dziecko, dobry dzieciak, ale głupi, pędziwiatr... A Lurje? Nie, nie...
Strona:Henryk Nagiel - Tajemnice Nalewek.djvu/122
Ta strona została uwierzytelniona.