czeń życia... Jej się zdaje, że to tak proste, tak naturalne: jest na świecie kobieta, która nie kochała, ani nie będzie nigdy kochała mężczyzny, i ta kobieta to właśnie — ja.
Roześmiała się nerwowym śmiechem. Podniosła głowę i patrzyła przed siebie zaczerwienionemi trochę oczyma.
— A gdyby właśnie pokazało się — mówiła dalej z odcieniem gryzącej ironji w głosie — że ta kobieta, przeznaczona na niekochanie, kocha, że pokochała tego samego, o którym pisze to naiwne dziecko?... Coby było wówczas? Gdyby, nie mając nadziei pozyskania wzajemności, chciała jednak zapewnić sobie zemstę?...
Wstała i przeszła się po pokoju. Zbliżyła się do okna. Stanęła, przytuliła gorące czoło do szyby i, spoglądając na zachodzące poza drzewami ogrodu i murami sąsiednich kamienic słońce, powtarzała:
— Zemstę?... Na kim i za co? Czyż to biedne, wierzące we mnie, jak matkę, dziecko, jest mi co winne? Czy mogę winić jego, który widział mnie może parę razy, a nie wiem, czy uważniej spojrzał choć raz?
Odeszła od okna. Stanęła przed toaletą.
— I gdyby nawet spojrzał? Trudno, żeby się zakochał w tem — wskazała palcem swą postać, szarzejącą śród mroku, który zapadał na tle lustra.
Przeszła kilkakrotnie przez pokój, wreszcie siadła znowu przy biurku.
— A jednak ja jestem kobietą! — rzekła po
Strona:Henryk Nagiel - Tajemnice Nalewek.djvu/136
Ta strona została uwierzytelniona.