— Ja też mu to powiedziałem pierwszy... I tak nagadałem, że się przyznał, iż klejnoty sprzedał, ale Szmaragdowi, temu, co mieszka tu niedaleko.
— No, to bardzo być może — rzekł uspokojony trochę Fajnhand.
— Ale, pomimo to, on jakoś ciągle i o panu także wspomina.
— O mnie? Jak on się nazywa?
— Właściwie, nie powinienbym panu tego mówić, bo to rzecz urzędowa. Ale tak po przyjaźni, powiem. Jest to Icek Kruk.
Fajnhand odetchnął. Zrobił minę pogardliwą.
— Potrzebujesz pan wiedzieć, że ten Kruk — ja go znam — to łapserdak, gałgan, łobuz; on był pobytowy. Un jest stały klient od tego Szmaragda. Ja wiem, to ten Szmaragd jemu namawia, żeby on na mnie gadał. To głupstwo. On mnie nie sprzedał ani za jeden grosz.
— Od czterech lat — dorzucił z uśmiechem „Fryga“.
Fajnhand roześmiał się także.
Poco takie żarty? Pan potrzebujesz wiedzieć, że cztery lata to już jest nawet przedawnienie.
— Tak. Ale czy nie znasz pan także przypadkiem Piekarczyka?
Fajnhand, klepiąc się w tej chwili łagodnie ręką po brzuchu, znów aż podskoczył.
— Skąd ja mam znać taki łobuz?
— Jeżeli pan go nie znasz, to skądże wiesz, że to łobuz? — zrobił flegmatyczną uwagę „Fryga“.
Strona:Henryk Nagiel - Tajemnice Nalewek.djvu/165
Ta strona została uwierzytelniona.