dzie, pochylił się nad stołem i rzekł do siedzącego naprzeciw niego kolegi, tłustego, pucołowatego blondyna:
— Nienawidzę tego człowieka, nie wiem sam za co. Kiedy go tylko[1] zobaczę, zaraz mi się tak robi, jakgdyby mnie kto szkłem po sercu drapał!
— Bo też rzeczywiście z tą swoją poważną miną, długim surdutem i temi oczyma wygląda, jak jaki karawaniarz — odrzekł drugi.
— Śmiej się, albo nie śmiej, jak chcesz, ale ile razy go zobaczę — ciągnął elegancki pisarz — na pewno mi się coś nieprzyjemnego zdarzy. Zobaczysz, pewno i dzisiaj nasz „Abramek“ zwymyśla mnie za co.
Pucołowaty blondyn się roześmiał.
W tej chwili drzwi gabinetu p. Abrahama, położone w części pokoju oddzielonej kratą, otworzyły się i on sam wyszedł, towarzysząc jakiemuś Żydkowi w złotych okularach, dość przyzwoicie, choć w długą kapotę, przybranemu.
— Tak, tak! — mówił jeszcze we drzwiach, prezentując swój wspaniały szlafrok — niech pan się namyśli. Interes można zrobić, ale taniej być nie może. Namyśl się pan.
Żydek kiwnął głową na znak zgody i rzekł:
— Dobrze! Ja tu jeszcze będę u pana jutro lub pojutrze.
W tej chwili p. Abraham zwrócił się w stronę pisarzy:
- ↑ Błąd w druku; nie odbite czcionki. Uzupełniono wg. innego wydania.