gały przez głowę ajenta. Uniósł się cokolwiek na rękach i odezwał głosem umyślnie przyciszonym:
— Jakóbie, Jakóbie!
Jakób był trochę głuchy, zresztą w tej chwili zażywał z hałasem tabakę; nie dosłyszał tedy wołania. Ajent powtórzył imię stróża głośniej.
Jakób aż się cofnął wtył.
— Wszelki duch Pana Boga chwali! — zawołał.
Pomimo bólu, na ustach ajenta ukazał się uśmiech.
— To nie duch. To ja, „Fryga“ — mówił, wysuwając się z poza kupki różnych gratów.
Zdziwienie Jakóba nie miało granic. Przez chwilę walczył ze sobą. Miał chętkę uciekać, a z drugiej strony brała go wielka ciekawość, skąd się tu mógł wziąć „pan naczelnik“, bo tak, od czasu otrzymania za pośrednictwem „Frygi“ gratyfikacji, zwykł go był nazywać. Jakób przetarł oczy.
— O la Boga! — pytał, niepewny swego — dyć to pon nacelnik!
— Ja sam.
— Jezusie! co zaś pon nacelnik tu robi?
Ajent nie miał zresztą zamiaru bawić się w długie gawędy ze stróżem. Korzystając z powagi, jaką posiadał w oczach cerbera, kazał mu w tej chwili sprowadzić dorożkę i pomóc sobie do powrotu do domu. Na pytania stróża, „Fryga“ odpowiedział jednem słowem: Interes nie twój i nie mój, ale „skarbowy“. To wystarczyło dla Jakóba.
Strona:Henryk Nagiel - Tajemnice Nalewek.djvu/341
Ta strona została uwierzytelniona.