Żółty płomień lampy dziwnie martwo wyglądał wobec tego żywego światła. Gdyby kto w tej chwili spojrzał na twarz kantorzysty, widok jej przeraziłby go. Była blada, żółta od światła lampy, podobna do trupiej główki. Tylko oczy patrzyły przed siebie z niewysłowioną dumą i siłą woli. Chciały one jakgdyby wyzwać świat cały do walki.
„Josek“ przez krótką chwilę spoglądał w szyby okna.
— Już! — powiedział do siebie.
Energicznym ruchem ręki zagasił lampę. Odrzucił się wtył fotelu i myślał. Oczy świeciły mu, jak dwa węgle, czoło fałdowało się w zmarszczki.
— Tak! — rzekł półgłosem — trzeba skończyć...
Wziął ze stołu jakąś kartkę i pilnie jej się przyglądał.
— Ci ludzie — ciągnął po chwili — pomimo całej mniemanej zręczności, są to kompletne dzieci. Do czasu, kiedy ja zechcę wyrzucić ich w powietrze, muszę pilnować, ażeby sami nie padli ofiarą własnej głupoty i nieostrożności.
Na jego wąskich, zaciśniętych ustach ukazał się blady uśmiech.
— To zabawne!
Podniósł się i przez parę chwil przechadzał po pokoiku.
— Naprzykład ten „Czerwony Janek“! Od trzech dni mógł ich dwadzieścia razy zgubić.
Zatrzymał się; szybkim ruchem skierował się
Strona:Henryk Nagiel - Tajemnice Nalewek.djvu/371
Ta strona została uwierzytelniona.