Strona:Henryk Nagiel - Tajemnice Nalewek.djvu/497

Ta strona została uwierzytelniona.

łen niepokoju. Jego rozgorączkowana wyobraźnia daje się unosić naprzód.
Miwowoli starzec unosi się na szezlongu. Wziął w rękę lampę i drżącemi krokami zbliża się ku drzwiom. Naciska je... mocniej... mocniej... Drzwi ustępują bez skrzypu, otwierają się.
Tego niedość. Bankier, energicznym, chociaż drżącym krokiem, kieruje się w stronę stołu, na którym stoi szklanka z napojem. Pochyla się nad nią. Lampa w jego ręce drży i kołysze się. Dziwna, nieprawdopodobna rzecz! Kolor napoju jest ciemniejszy i bardziej brunatny, niż przed godziną...
Pan Abraham odruchowo, z głośnym brzękiem szkła upuścił raczej, niż postawił lampę na stole. Oparł się o jakiś sprzęt, ażeby nie upaść.
Przez jego głowę przebiegają wzburzone fale myśli. Stara się powoli, na zimno, rozważyć to, co w tej chwili sprawdził. A więc niedość, że go okradziono i okradano. Chciano się go jeszcze pozbyć — trucizną. Wszak to nie może być nic nnego, jak tylko trucizna.
Krew uderzyła do głowy starcowi. Gniew go począł przejmować. Porwał się, chciał wołać na pomoc. Ale ten pierwszy odruch wkrótce przeszedł.
— Poco? — pytał sam siebie. Jakkolwiekbądź, on musi być ofiarą, tak każe logika wypadków. Czy nie lepiej w ten sposób, niż inaczej? Nie będzież stokroć lepiej spocząć w mogile, niż prowadzić dalej tę egzystencję, wypełnioną moralną torturą?