nie mieć żadnego znaczenia. Tymczasem zresztą nic stanowczego powiedzieć niepodobna, brak nam bowiem faktów. O tem tylko mogę was zapewnić, że postaram się być au courant sprawy Janka i że użyję wszystkiego, ażeby go wyciągnąć z toni, do której tak strasznie pociąga go zbieg okoliczności... Tymczasem trzeba czekać!
— Czekać, jakto czekać! — odezwał się naraz od drzwi głośny okrzyk z akcentem, wyraźnie przypominającym Nalewki.
Jak huragan, wpadł przez otwarte narozcież drzwi, młody człowiek o typie wybitnie żydowskim, o długim, krogulczym nosie, czarnych, przylepionych do skroni włosach i sinawo podkrążonych oczach. Do rumianej twarzy miał jakgyby przylepiony półgłupowaty, półszyderczy uśmiech, który szeroko rozchylał jego wargi. Był ubrany elegancko, podług ostatniej mody; w butonierce miał kwiatek. Ciągnął on dosłownie za rękę znaną już nam pannę Temę Z., która opierała mu się trochę, śmiejąc się.
— Czekać — ryczał dalej przybyły. — Pan potrzebujesz nie mówić takie słowo, panie mecenas... Co to jest czekać, kiedy jemu w kozę gryzą stonogi, karaluchy i inne, z przeproszeniem, ptactwo...
— A — Szmulek! książę Stasz! — wołano zewsząd — co za losy cię przywiodły?
— Ja już tak zawsze... jak pięść do nosa — odpowiedział przybyły.
Strona:Henryk Nagiel - Tajemnice Nalewek.djvu/52
Ta strona została uwierzytelniona.