Na klęczkach, wtuliwszy głowę w poduszki szezlongu, biedna Róża Apenszlakówna zanosi się od płaczu. Usta jej szepczą słowa modlitwy, a jednocześnie łkania podnoszą jej piersi.
A jednak czegóż może brakować 18-letniemu dziewczęciu, pięknemu, jak wschodzące słońce, prawdziwej perle Nalewek, na którą z zachwytem spoglądali nietylko żydki z Nalewek, ale i bankierowie i nawet hrabiowie!...
Róża Apenszlakówna była skończoną pięknością, choć nie można jej było przyznać piękności w stylu wschodnim. Włosy nie miały tej barwy kruczej, którą się słusznie szczycą córy Wschodu, oczy były błękitne, jak lazurowa toń nieba, wreszcie rysy niczem nie przypominały semitki. Były one posągowe, klasyczne. Przytem uderzało w tej twarzy coś niezwykłego, co się szczególniej w tej sferze trafia bardzo rzadko, raczej — nigdy. Była to jakaś zaduma, powaga pełna melancholji, połączona z dziwną słodyczą.
Jeśli nie można było bezwględnie powiedzieć o rysach, wyraz twarzy stanowczo dawał jej pozór nieżydowski. Nikt w niej nie poznawał Żydówki i nie chciał wierzyć, ażeby nią była.
A już rysów ojca, którego szkicowany portret staraliśmy się nakreślić w poprzednim rozdziale, doszukać u niej ani było podobna.
„Książe Stasz“, który bardzo gorąco, choć zdaleka umiłował posągową Różę Apenszlakównę, mówił zawsze:
Strona:Henryk Nagiel - Tajemnice Nalewek.djvu/92
Ta strona została uwierzytelniona.