Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/102

Ta strona została przepisana.

a obok niej córka, Estera, blade, nikle dziewczątko z oczyma napuchniętemi od płaczu. Kościelny, chcąc dogodzić zebranym, wysunął jak tylko się dało najdalej wysokie kolatorskie fotele, tak by wszyscy mogli się dowoli napatrzyć pani Engelstoft w żałobie. Dalsi krewni zmarłego siedzieli poza nią na zwykłych krzesłach trzcinowych, zaś po drugiej stronie trumny widniał długi rząd krzeseł, przeznaczony dla honoracjorów miasteczka i przyjaciół domu.
Wdowa siedziała nieruchoma z głową podniesioną, wyprostowana i spokojna, a ręce leżały, jak spętane na kolanach. Opanowało ją jakieś niby kamienne odrętwienie. Ale z poza welonu wdowiego spozierała wokół z wielką uwagą. Niby przez przyłbicę hełmu śledziła rozliczne twarze, wyłaniające się z półciemni kościoła, oraz setki wpatrzonych w nią oczu. Nic jej nie uszło, widziała każdy gest, dostrzegała głowy, rozmawiających ze sobą szeptem i badała podejrzliwie spiskujących. Pogardzała tłumem, ale liczyła się z potęgą opinji publicznej. Znała złość ludzką, zawiść, tę spoistość i solidarność, stanowiące siłę pospólstwa.
Kościół napełniał się. Przybyli dygnitarze i urzędnicy w uniformach i białych rękawiczkach, a pani Engelstoft przyszedł na myśl pogrzeb ojca z przed lat trzydziestu. Tak samo honorowano go oficjalnie po śmierci. Zjawiła się taka sama horda przesyconych osobników we frakach i mundurach. Tak samo siedzieli wokół trumny „przyjaciele“ powolni jego głupkowatej pysze i występnej rozrzutności, jak długo mieli nadzieję na obfitą ucztę na jego koszt. W trzy tygodnie potem, gdy pozostały jeno puste ściany, a wszystko zabrali wierzyciele, owa banda znikła, a żaden z pasorzytów nie ruszył palcem dla odwrócenia katastrofy. Była