Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/112

Ta strona została przepisana.

— Proszę mówić bez ogródek!
— Słyszała pani zapewne, że puszczono w obieg różne, bardzo niepokojące pogłoski. Otóż, mojem zdaniem, wzburzenie przybrało takie rozmiary, iż rzeczy tej dłużej ignorować nie sposób, a to tem więcej, że formalne oskarżenie dotarło nawet do jednego z dzienników.
— Cóż pisze? — spytała, a krew oblała jej twarz.
— Nic bezpośrednio przeciw pani oczywiście, ale tem więcej kryje się pomiędzy wierszami. Jest to obyczaj, któremu, jak wiadomo, hołduje u nas i wszędzie pewien odłam prasy. Dziennikarze, to psy gończe, które z zaciekłością wprost dziką śledzą każdą rzecz mogącą być punktem wyjścia dla skandalu i sensacji.
— Cóż mi pan radzi uczynić?
— Uważam za rzecz konieczną wystąpić niezwłocznie, bo bierność, właśnie dlatego że nieoczekiwana, zostanie wytłumaczona na niekorzyść pani. Nie potrzebuję chyba mówić kto jest w tej sprawie stroną atakującą. Pewnym osobom bardzo nie na rękę był powrót pani do Sofiehoej, ale właśnie charakter tych osobistości budzi obawy, że nadużycia przybierać będą coraz to większe rozmiary, jeśli im się nie położy tamy.
— To prawda! — odparła — Widzę, że ma pan słuszność. Proszę aresztować tych ludzi i zaprowadzić ład.
— Proszę wierzyć, łaskawa pani — zawołał — że najwyższą będzie dla mnie przyjemnością, jeśli zdołam zatrzeć owo niemiłe wrażenie, jakie pani odniosła czasu naszego ostatniego zetknięcia się urzędowego. Zaliczam do najprzykrzejszych mych wspomnień, że urząd zmusił mnie do funkcyj niemal katowskich.