Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/116

Ta strona została przepisana.

Pani Engelstoft żałowała teraz, że przyjęła urzędnika. Była to z jej strony wielka nieostrożność, bowiem należało z góry wykluczyć wszelkie obce mieszanie się w sprawę. Nie chcąc budzić podejrzeń, musiała zgodzić się na jego propozycję i teraz oto niepodobna już było cofnąć, ni zmienić toku rzeczy. Przesłuchanie i przysięga... tak mówił. Musiała tedy przejść przez to piekiełko. Nie spodziewała się zresztą, by jej los czegoś oszczędził.
Po pewnym czasie usłyszała głosy dochodzące z dołu i zebrała całą przytomność. Wielkim wysiłkiem woli odrzuciła smutne myśli i spojrzała przenikliwie i poważnie na wchodzącą w towarzystwie kapelana córkę.
Wydało jej się, że Estera promienieje lekką, ledwo dostrzegalną poświatą szczęścia. Była, jak zawsze cicha, spokojna, tylko policzki miała zarumienione, a oczy połyskały niezwykłym blaskiem. Również i kapelan wyglądał nieco podejrzanie podniecony, przeto pani Engelstoft postanowiła, że wizyty jego w pałacu ustać muszą niezwłocznie.
W tej chwili przekonana była, że jest to człek niebezpieczny i fałszywy przyjaciel, który poluje na młodą, niedoświadczoną dziewczynę. Jakże mogła być ślepą i wpuszczać owego wilka w owczej skórze? Sytuacja wymagała skupienia całej woli i uwagi. Nie wolno było pozwalać sobie na najmniejszą słabostkę. Ani jeden fibr w sercu drgnąć nie może teraz, kiedy wrogowie, niby sfora rozżartych psów, rzucili się na nią, grożąc zagładą bezlitosną i stanowczą.
— Miałaś gościa, mamo! — powiedziała Estera głosem melancholijnym, brzmiącym nawet w chwilach