Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/123

Ta strona została przepisana.

kawałek grubej na palec kromki chleba z masłem i wsadził kciukiem rzetelnie w prawą stronę szczęki.
Poczekawszy chwilę, by dziewczęta zauważyły jego obecność, ozwał się nagle szorstko.
— Cóż to za głupstwa wyrabiacie, kozy jedne? Możeście sobie zaprosiły chłopców na noc?
— Wejdź i zajrzyj pod łóżko! — zawołała jedna.
— A to ty, Lotto, kochana moja koteczka? Pewnie już nie możesz wytrzymać? Czekajno chwileczkę jeszcze, za raz się zjawię.
— Czy wiesz może, Soeren, poco przyjechał naczelnik policji do ropuchy? — spytała druga.
— A co wam do tego, smarkule? Nie bądźcież nadto ciekawe, bo to niezdrowo. Wsadźcie nosy do własnej kieszeni... radzę wam!
— Stangret Jóns mówił, że ma się odbyć rozprawa w sądzie! — zauważyła trwożnie inna.
— Jak się masz, kochana Ellen! Cóż ty mówisz o Jönsie? To chłopak co się nazywa... prawda? Spytaj Ziny, ona wie najlepiej, że mu niczego nie brak!
Powstały śmiechy i kwiki. Jedna z dziewcząt zerwała się tak gwałtownie, że łóżko pod nią trzasło i wrzasła obrażona:
— Cóż to za gadanie, Soeren?
— Chciałbym wiedzieć czemuś tak utyła, jak kościelny...
Gadali przez chwilę w tym tonie, aż jedna z dziewcząt oświadczyła stanowczo:
— Nie pleć głupstw, Soeren. Wsadź nos w chleb z masłem, a nam daj spać!
— Ej... ej... Maren... strasznieś sobie nasmarowała dziś gębę... chodzi jak kierat...