gorszym jej w tej chwili wrogiem. Myśl ta przepajała ją poczuciem siły i dumy. Czy będzie żył czy niemniejsza... w każdym razie znajdzie się tak daleko, że nie będzie mógł szkodzić. Pocóż się tedy namyślać? Czyż wolno matce liczyć się z człowiekiem obcym, grożącym zagładą jej dziecku? Musiało być dokończone to co zaczęła, o odwrocie niema mowy!
W tydzień potem zjawił się w Sofiehoej woźny sądowy i zawezwał panią Engelstoft, by stawiła się na trzeci dzień w sali sądowej obwodowego miasta, celem przesłuchania. Urzędowe śledztwo w sprawie rozruchów, zarządzone przez szefa policji, nie odniosło zamierzonego skutku. Podejrzenie nietylko nie osłabło, ale przeciwnie, rozeszły się straszne pogłoski, a w pismach pojawiły się anonimowe notatki, wzywające do ścisłego zbadania co zaszło przy łożu śmierci zmarłego właściciela Sofiehoej. W oględnych słowach zarzucano wprost pani Engelstoft, że zamordowała męża.
Wyznaczonego dnia stanęła przed pałacem staromodna kolasa zwana dawniej „pojazdem jaśnie pani“, a z poza wszystkich okien suteren, folwarku i budynku administracyjnego wyzierały złośliwe oblicza. Z rozpłaszczonemi na szybach nosami, liczna czeladź i funkcjonarjusze dworscy wyczekiwali z utęsknieniem chwili pojawienia się „ropuchy“, chcąc na nią raz bodaj rzucić okiem. Wszystkie serca radowały się na myśl, że oto owa dumna dama, niby najnędzniejsza żebraczka musi stanąć przed kratkami, gdzie ją władza zmusi do wyznania wszystkiego.
W dwie minuty po wybiciu odpowiedniej godziny zjawiła się w progu pani Engelstoft, ale rozczarowała