Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/136

Ta strona została przepisana.

Stara panna klęczała przed piecem i układała na węglach polana.
— No... jeśli panienka tyle już wie, mogę powiedzieć resztę. To jednak nie dotyczy panienki wcale.
— Cóżto?
— Zdaje się, zginął jakiś papier, podpisany przez nieboszczyka, jaśnie pana. Tak przynajmniej zrozumiałam. Ale nie wiem nic więcej...
— Papier?
— Tak.. — papier zwany dokumentem! — Cóż ma z tem wspólnego mama? Nie może przecież wiedzieć gdzie się zapodział?
— Właśnie rzecz cała, że sąd mniema, iż jaśnie pani wie o tem... — powiedziała stara panna i zaczęła gorączkowo grzebać w popiele.
— I dlatego to pewnie był tu niedawno naczelnik policji? — spytała Estera.
— Być może!... — odrzuciła, wstała i dodała pospiesznie — Ale mniejsza z tem! Panienka musi teraz zaraz zjeść śniadanie! Już minęła dziesiąta.
Estera zakopała się w rogu kanapy, ogarnięta taką trwogą, że drżała za każdym odgłosem. Podparła dłonią głowę, a z oczu jej popłynęły łzy niepowstrzymane. Zdawało jej się, że słyszy w wielkim salonie kroki ojca. Tak jej się wydawało już nieraz, czasem nawet słyszała coś niby jego głos w mieszkaniu.
Ach, gdyby też to dziś nadszedł pastor Bjerring, myślała. Nie mogła się wydziwić czemu się nie pokazywał od tygodnia. Może chory? Właśnie czasu nieobecności odczuła jak go bardzo lubi. Gdy był obok niej, doznawała uczucia bezpieczeństwa, jakby przy ojcu. Może podobny miał głos? Radowała się ile razy doleciał z dołu, w chwili, gdy pytał służby.