Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/137

Ta strona została przepisana.

Ach, gdybyż mogła zdobyć dlań sympatję matki. Niestety, przez cały czas nie wspomniała o nim, ani dala poznać, że go jej brak.
Szybko otarła oczy, albowiem nadeszła mamzel Andersen ze śniadaniem na tacy.
— Jest tu coś, co panience dobrze zrobi! — powiedziała — Specjalny befsztyczek i dwa jajka!
— Ach! Dajcież mi dziś przynajmniej spokój! Nie mam apetytu i głowa mnie boli bardzo...
— Tem bardziej trzeba jeść. Pogorszy się napewno, gdy panience zabraknie sił!
— Pocóż jeść, skoro i tak potem muszę wszystko zwymiotować...? — broniła się.
— Jakoś to pójdzie! — rozmawiała mamzel Andersen — Jaśnie pani będzie się bardzo gniewała jeśli panienka nie zje swego befsztyczka»..!
Ta ostatnia uwaga poskutkowała. Usiadła do stołu i zmusiła się do jedzenia, mimo że wstręt w niej budził sam widok krwawych płatów mięsa.
Mamzel Andersen, stojąc po drugiej stronie stołu spoglądała na nią z politowaniem. Serce jej się krajało gdy patrzyła na bladą twarzyczkę Estery, która stała się jeszcze bledszą od czasu wygnania pastora z pałacu.
Mimo natrysków i różnych metod leczniczych, którem i pani Engelstoft dręczyła córkę, niewiele krwi krążyło w wątłem ciele dziewczyny, a w czasach ostatnich wyglądała tak, jakby niedługo miała pójść za ojcem do grobu.
Z tego też powodu nie miała stara panna odwagi powiedzieć Esterze zasłyszanej nowiny, mianowicie, że kapelan niebawem uda się do Chin. Powiedział sam pono wieczorem, minionego dnia na zebraniu