piecu w szlafroku, pantoflach filcowych, z fajką na długim cybuchu.
Ema umieściła się przy oknie. Trzymała na kolanach córeczkę i przebierała ją, a dziecko leżąc na plecach, machało w powietrzu nagiemi nóżkami. Sypał gęsty śnieg. Polatywał on już od samego rana, teraz jednak rozpoczęła się śnieżyca na dobre, a na gzymsie okiennym wzrastał ciągle śnieżny wał. Podkreślało to jednak tylko uczucie bezpieczeństwa, dobrobytu, ciepła i zaciszności pośród pełnej zimy.
Ema nie miała dotąd czasu ubrać się. Miała na sobie szlafroczek ranny, a włosy przykryte czarną chustką. Z biegiem lat stała się potrochu niedbałą odnośnie do swego zewnętrznego wyglądu, mimo, że małżeństwo nie obniżyło wcale jej piękności. Miała zawsze te same bujne kształty, nieco tylko może zaokrągliły się one i stały miększe, bardziej macierzyńskie. Oczy nie zmieniły się natomiast wcale i były jak dawniej ogromne i ciemne, nakryte długiemi rzęsami oraz podkreślone wydatnemi brwiami, co jej na pensji zjednało u koleżanek przydomek „sowy“.
— Wiesz co — powiedziała, ziewnąwszy przeciągle z wyrazem znużenia — nie powinniśmy się wcale użalać na to, że nie przyjechali. Cały ten kwaterunek miałby w sobie dużo nieprzyjemności. Zauważyłam, że od czasu poprzestawiania mebli nie czułam się w domu tak dobrze, jak zawsze.
Arnold uśmiechnął się mimowoli i spojrzał na nią poprzez kłęby chmur tytoniowego dymu. Jak się to zdarzało często, wypowiedziała właśnie to, o czem myślał. Byłby ją niezawodnie pocałował za te słowa, gdyby nie musiał właśnie wstać po zapałkę.
Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/14
Ta strona została przepisana.