Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/141

Ta strona została przepisana.

— Tak? — rzekła — Winnam więc panu życzyć powodzenia...
— Dziękuję... dziękuję! — odrzekł — Przykro mi wprawdzie opuszczać rodziców w Kopenhadze i przyjaciół miejscowych, mimo to jednak czuję się szczęśliwym i pełnym najlepszych nadziei.
Z nad kupki kamieni błysnęła ku nim w tej chwili czerwona twarz o zaciśniętych ustach i złośliwie roześmianych oczach.
Estera nie słyszała, co kapelan mówił dalej.
Podał jej rękę. Ujęła ją, jak przez sen i usłyszała te słowa.
— Niech Bóg panią błogosławi!
Oddalił się, zanim odzyskała przytomność.

Naczelnik wydziału bezpieczeństwa siedział, ubrany w haftowany złotem uniform w ponurej sali sądowej o kilku brudnych, wychodzących na plac targowy oknach, a obok niego zajął miejsce protokolant, mający przed sobą olbrzymią księgę. Wysoki policjant z czerwono-fjoletową gębą tkwił przy drzwiach, któremi wchodzili i wychodzili świadkowie, zaś na ławie, pod oknem drzemało kilku starych pensjonistów, potrzebnych dla urzędowych czynności stwierdzania tożsamości osób zawezwanych.
Przed kratkami przesunęło się już sporo świadków i powietrze przepojone od samego początku kurzem aktów, oraz zagarem pieca, stało się teraz poprostu dławiące. Zeznawał właśnie dyrektor szkoły realnej, Brandt. Oświadczył, że na kilka godzin przed śmiercią szwagra rozmawiał z nim długo o akcie donacyjnym i na jego żądanie złożył dokument w kasie, wmurowanej