że dokument składał się z ośmiu arkuszy w żółtej kopercie... zaś kopertę taką widziała w lustrze, w ręku matki...
Dnia następnego spytała mamzel Andersen:
— Czy znalazł się już może ów dokument, o którym tyle ludzie gadają?
— Nie... nie znalazł się. Jaśnie pan polecił go przecież jaśnie pani spalić. Inaczej nie mieszkałaby panienka w Sofiehoej, ale posiadłość zabraliby obcy... Ale skądże te myśli? Czy znowu dziewczęta plotły głupstwa?
Estera nie odrzekła nic, podeszła tylko do okna, by ukryć trawiący ją niepokój.
Pani Engelstoft pracowała teraz ze zdwojoną energją, nie szczędząc ni siebie, ni podwładnych swoich. Była niestrudzona, a mimo to w gospodarstwie zaczynało się coś psuć. Rozchorowały się krowy i poroniły cielęta, zepsuł się kierat, młody koń złamał nogę. Przypisywała to zrazu ludzkiej złośliwości, ale gdy pewnej nocy burza zwaliła owczarnię i pozabijała odchowane już roczne jagnięta, przyszły jej mimowoli na myśl słowa zasłyszane w sądzie i wspomniała owo zdanie o Bogu, który karze srogo tego, kto nadużył jego imienia.
Za każdą złą wieścią spoglądała instynktownie na trzy palce swej prawej ręki mimo że uświadamiała sobie, iż w ten sposób wywabia szaleństwo, tkwiące gdzieś w kącie jej duszy. Mówiąc sobie, że to głupstw o patrzyła na palce i zdawało jej się, że z każdym dniem stają się krótsze i cieńsze, jakby więdły.
Pewnego dnia musiano posłać po lekarza. Estera zbudziła się rano z gorączką, skarżyła się na ból głowy i pleców, gdy zaś chciała wstać, zemdlała.
Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/157
Ta strona została przepisana.