Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/161

Ta strona została przepisana.

— Proszę się nie bać! — prosił. — Coprawda córka pani nie posiada bardzo odpornego organizmu... a zapalenie płuc, to rzecz poważna... ale niema powodu tracić nadziei, że je przetrzyma. Proszę być przekonaną, że uczynię wszystko co w mojej mocy.
Przez cztery jeszcze dni walczyła Estera ze śmiercią. Zazwyczaj leżała w półsennem odrętwieniu. W snach gorączkowych zwiedzała dalekie kraje, wędrowała po rajskich okolicach, radując się błękitnemi górami i lasami magnolij. Widziała wielkie, ciemne bagniska, u brzegów których spoczywały dzikie bawoły, tarzające się w szlamie. Dalej chińskie chaty z bambusu, czerwone flamingi, kroczące dumnie po brzegach rzek... dziwne nieznane gościńce... wozy dwukolne, sprzężone w zebu o cienkich, ostrych rogach...
Przytem szeptała słowa, świadczące że fantazjuje i marzy o rzeczach nieistniejących i nieznanych.
Pani Engelstoft przesiadywała dniem i nocą przy jej łóżku. Wiedziała, że chociaż Estera żyje jeszcze, straciła ją już bezpowrotnie. Obcy człowiek skradł jej serce córki. Ile razy Estera odzyskiwała świadomość, na widok matki obracała się do ściany. Pewnego dnia powiedziała wprost, że pragnie odejść stąd... do Jezusa, do domu swego...
Czwartego dnia spłynęła cicho w nurt śmierci. Na chwilę przed skonem skierowała niespokojnie oczy swe z wyrazem błagania na matkę. Zdawało się, że chcę jej się z czegoś zwierzyć. Gdy jednak matka pochyliła się nad nią, by usłyszeć co powie, w spojrzeniu jej zabłysnął tenże sam co poprzód strach.
— O, matko! — zawołała rozpacznie i głowa opadła jej na piersi.