Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/163

Ta strona została przepisana.

— Powiedziałam mu, że Jaśnie Pani nie przyjmuje, ale odrzekł, że został zawezwany.
— Tak jest, zawezwałam go. Proszę zaprowadzić gościa do salonu, przyjdę zaraz.
Naczelnik wydziału bezpieczeństwa był bardzo niespokojny i zmieszany. Sądził, że zeń będzie szydziła z powodu ponownego wezwania do sądu. Gdy weszła, zauważył zdumiony, że jest ubrana do drogi, ma nawet na głowie kapelusz i torebkę w ręku. Przyjrzawszy się lepiej, osłupiał. Posiwiała zupełnie, a jasne, wypukłe oczy straciły blask doszczętnie.
Nie podając mu ręki, wyjęła z torebki papier i podała mu.
— Proszę! Już mi to obecnie nie potrzebne! — powiedziała spokojnie.
Urzędnik spojrzał z zakłopotaniem na papier, potem na nią, a ręce mu zaczęły drżeć.
— Cóż to? Nie rozumiem... Co ma znaczyć ten dokument?
— Znaczy, że popełniłam krzywoprzysięstwo! Gotowa jestem jechać z panem!
Długo stali naprzeciw siebie znajomi z lat młodych i patrzyli sobie w oczy. Dzikość i srogość wyjrzała ze spojrzenia naczelnika policji, gdy poznał z wyrazu twarzy pani Engelstoft, że mówi prawdę. Jednocześnie ogarnęło go jednak takie przerażenie, że uczuł zawrót głowy i musiał siąść.
Cisza przeraźna panowała w komnacie.
Potem urzędnik zerwał się z jękiem, w którym zabrzmiał szloch. Wspomnienia młodości i dawne uczucia wzięły górę. Zaproponował jej dwudziestocztero godzinną zwłokę, by miała czas uciec i zabezpieczyć się przed wymiarem sprawiedliwości. Obiecywał,