Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/169

Ta strona została przepisana.




Mała mieścina w odświętnym przystroju. Wszędzie pełno flag. Okręty w porcie przybrane w chorągwie i sztandary. Przed wielką, wykwitnie zbudowaną willą na skraju miasta widnieje brama triumfalna. Wszystko oblane jaskrawem, złotem słońcem kwietniowem. Na ziemi ni śladu cienia.
Pochód ruszył właśnie główną ulicą, kierując się w stronę willi. Na czele kroczył policjant i czterech muzykantów, dmących w trąby. Kilka psów stało na środku ulicy przed pochodem, wyło żałośnie i naszczekiwało.
Zadzwoniono dyskretnie do cichego, stojącego w bocznej ulicy domu burmistrza. Odźwierna w starszym już wieku uchyliła okna i wyjrzała. Na kamiennych schodach przed bramą stała niska, rozłożysta aptekarzowa, dzierżąc w dłoni wielki pęk żółtych narcyzów. Odźwierna niebardzo się pospieszyła z otwieraniem. Pozdrowiwszy niemym ukłonem, wprowadziła przybyłą do jadalni, gdzie panna służąca udzielała codziennie wieści o stanie chorej swej chlebodawczym licznym znajomym, przybywającym z kondolencją.
— Jakże się ma pani burmistrzowa, droga mamzel Mogensen?
— Niema żadnego polepszenia! — odparła zapytana głosem, w którym przebijało, że wie więcej niż chce powiedzieć. Po chwili dodała: — Przybyła siostra pani burmistrzowej z Niemiec.