Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/174

Ta strona została przepisana.

— Ach, droga Mogensen, cóż mnie obchodzić mogą te głupstwa! Oczywiście nie mów tego pani Bergmanowej. Powiedz, że byłoby mi bardzo przyjemnie, ale czuję się ogromnie osłabioną!
— Kazała oddać te kwiaty. Czy mam je tu zostawić?
— O, nie, za dużo ich. I pachną tak strasznie. Zanieś je, proszę, do jadalni...
— Szkoda! — zauważyła majorowa, wstając i biorąc bukiet w rękę — Są naprawdę śliczne. Wyjmę parę i włożę do flakonu w miejsce tych róż, które potrochu już przywiędły.
— O, nie... nie... nie zabieraj mi tych róż. Lekarz mi je przyniósł. Są prześliczne... Podziękujże, droga Mogensen, pani aptekarzowej i powiedz, że mi bardzo przykro, ale doprawdy, dzisiaj przyjąć nie mogę nikogo.
— Cóż to za osoba ta pani Bergmanowa? — spytała majorowa po odejściu panny służącej — Pewnie jedna z twych przyjaciółek?
— To żona aptekarza... Ale prawda... musisz ją przecież znać. Wszakże pamiętasz moją koleżankę szkolną Laurę Holm?
— Przypominam sobie to nazwisko...
— Matka stawiała nam ją zawsze za przykład odstraszający. Zwała ją „gęsią krzywonogą“.
— Ach... prawda, pamiętam! Była ładniutka, miała świeżą cerę i jasne włosy...
— Tak, przychodzi codziennie i dowiaduje się. Czasem ją przyjmuję, gdy mi trochę lepiej. Dobra jest, a nawet miła, tylko strasznie mnie męczy.
Mimo troski o zdrowie siostry, uśmiechnęła się zlekka majorowa. Zauważyła w duchu, że dotąd nie