Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/176

Ta strona została przepisana.

Żona wyciągnęła już doń z łóżka rękę. Niemiło jej było, że siostra widzi go w mundurze, w którym nieszczególnie wyglądał. Dziwne to było, albowiem miał smukłą kibić i wzrost pokaźny. Przytem dostrzegła, że koniec wieszadła wyziera mu z poza sztywnego kołnierza.
Gdy się po odejściu majorowej zbliżył do łóżka, oblicze żony promieniało radosnem wzruszeniem. Ujęła jego wielką, opaloną dłoń z niebieskiemu żyłkami i położyła ją sobie na ustach, jakby potajemnie ucałować ją chciała.
— Czy wiesz, — spytała — że dzisiaj nie widzieliśmy się niemal jeszcze.
— Nie chciałem wam przeszkadzać. Rozumiem, że musicie się nagadać z siostrą...
— Nie przeszkadzasz mi nigdy w niczem. Ileż razy mam ci to powtarzać? Tak tęskniłam za tobą przez cały ranek! To dziwne, ale tęsknię za tobą mniej, kiedy jestem sama, niż w towarzystwie, choćby to była nawet własna moja siostra.
— Zmęczyłaś się pewnie rozmową! — rzekł miast odpowiedzieć, a brunatna jego, jakby z dębu wyrzezana twarz przybrała jeszcze chłodniejszy, niedostępniejszy wyraz.
— Tak! Czuję się znużoną i jestem rozstrojona! — powiedziała z westchnieniem, tuląc do policzka rękę jego, niby dziecko chcące sobie znaleźć miejsce na poduszce. — Liza przypomniała mi dawne czasy,... naszą podróż poślubną... spotkanie w Bellagio... przecudny wieczór na jeziorze... wszakże pamiętasz to wszystko..
— Tak. Mieliśmy śliczną pogodę! — odparł oschle i wydobył gestem łagodnym, ale stanowczym dłoń swą z jej objęć.