Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/177

Ta strona została przepisana.

Przez chwilę leżała z zamkniętemi oczyma, milcząc. Zauważyła lekki wstrząs, który go przebiegł, gdy zadała pytanie.
— Usiądź trochę przy mnie! — poprosiła, wskazując pleciony fotel.
— W tej chwili naprawdę nie mam czasu. Właśnie chciałem prosić Mogensen, by mi dała kakao. W biurze pełno ludzi, czekają na mnie, zaś o trzeciej jest przyjęcie u Joergena Ovensena, gdzie mam przemawiać jako mówca deputacji magistrackiej.
— Opowiedz mi, jak wyglądał pochód rzemieślników. Czy było w nim coś naprawdę pięknego? Radabym posłuchać.
— Pochód widziałem tylko przelotnie z okna ratusza. Przedstawiał się dobrze. Sam Joergen Ovensen wszystko urządził. Dziwne tylko, że powstała nagle kwestja czy to właśnie na dzisiejszy dzień przypada jubileusz. W każdym razie aranżer popisał się.
— Czy będzie dziś iluminacja willi?
— Słyszałem coś o tem.
— Kiedy masz tam być?
— O trzeciej.
— A któraż teraz?
— Pół do pierwszej.
— Przyrzeknij mi, że przyjdziesz przed odejściem i pożegnasz się ze mną.
— Trudno to będzie uczynić. Słyszałaś wszakże, że w biurze czekają ludzie.
— Proszę cię, przyjdź... serdecznie cię proszę!
— Stałaś się dziwnie kapryśną, Anno-Marjo!
— Wiesz dobrze o co mi idzie! Boję się umrzeć podczas twej nieobecności...