Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/178

Ta strona została przepisana.

— Ciągle powtarzasz to samo głupstwo! — powiedział, ale w tej samej chwili spuścił oczy, chcąc uniknąć jej dziwnie kamiennego, przepełnionego strachem, upartego spojrzenia.
— Obiecaj, że przyjdziesz!
— Obiecuję... jeśli ci na tem tak zależy.
— Wiesz przecież co mówił lekarz.
Burmistrz wyprostował się nieco.
— Hm... doktor Bjerring... — rzekł z przekąsem — Czego on nie wygaduje? Teraz jednak musisz trochę odpocząć. Za dużo mówiłaś dzisiaj!
Niedługo potem wyszedł.
Chora patrzyła długo na drzwi, poza któremi znikł. Wargi jej drżały przez chwilę, potem skrzywił je skurcz, a oczy napełniły się łzami.

Burmistrz Hoeck czuł się w biurze swem nierównie swobodniejszym niźli w pokoju swej żony. Nie zapominał nigdy o pewnym urzędowym majestacie, a nawet wrażliwość osobista była u niego bardzo rozwinięta i subtelna i musiano się z nim obchodzić z pewną ostrożnością. Był jednak łagodnym, życzliwym i ochotnym ku pomocy dla ludzi, którzy nie zapominali z kim mają do czynienia, to też sprawiło, że był popularny pośród biedniejszej ludności.
Objawiał dziwną pobłażliwość wobec zbrodniarzy najgorszego nawet gatunku, nader niebezpiecznych i zatwardziałych, natomiast niejednokrotnie zrażał sobie najznakomitszych nawet obywateli, występując z całą surowością prawa wobec przekroczeń, które uważali oni za rzecz małej wagi.