Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/18

Ta strona została przepisana.

Napięty nastrój ów trwał przez chwilę. Nagle uwaga obojga odwróconą została przez brzęk dzwonków zatrzymujących się przed domem sani.
— Pewnie konie po ciebie! — zauważyła Ema i dodała pojednawczo — Na taką pogodę będziesz musiał jechać!
Arnold podniósł głowę.
— To pewnie pastorstwo! — rzekł — Wszakże słyszysz dzwonki u sanek.
Minęło kilka minut. W progu ukazała się dziewczyna służebna, stąpająca cicho w samych jeno pończochach. Stała w drzwiach wiodących do sieni i była tak zmieszana, że trzymała w ręku latarnię, zapomniawszy ją zostawić przy drzwiach wejściowych. Przerywanemi słowami, chwytając oddech, zawiadomiła, że przybył jakiś mężczyzna i pyta, czy państwo w domu.
— Nie powiedział jak się nazywa?
— Nie! Pytał tylko o pana doktora i panią doktorową!
— Aaa... to pewnie inspektor, szwagier pastora!
— Nie!... odrzekła służąca — Całkiem obce panisko. Bardzo jakiś bogaty, postawny! A może to biskup, co był łońskiego roku na wizytacji.
— Głupstwa gadasz! — zawołał Arnold, zakłopotany i niezadowolony wielce.
Ema zaniepokoiła się również, wspomniawszy swój strój, nie obliczony zgoła na to, by pokazywać się obcemu.
— Musisz go przyjąć, ja wrócę niedługo! — powiedziała i wybiegła spiesznie do drugiego pokoju.
Arnold odłożył fajkę i otulił się szlafrokiem, kryjąc w jego fałdach niedobory swej toalety. Widział na ścianie sieni cień zażywnego mężczyzny, zdejmującego