przyszła na świat, a pani Hoeckowa wyrażała również zawsze ten pogląd.
Od lat pięciu żyli tu zdala od krewnych Hoecka i jego powinowatych duchowych, którzy już o obojgu potrochu zapomnieli, nie uskarżając się nigdy i nie zdradzając się, że nie znaleźli się w małej mieścinie, z własnej woli, ani upodobania.
Majorowa pożegnała aptekarzową, a potem przystanęła na chwilę przy wielkiem, narożnem oknie jadalni, bębniąc po desce okiennej, obciążonemi pierścionkami palcami. Stała zadumana głęboko.
Oddawna już wiedziała, że Anna-Marja nie była szczęśliwą w małżeństwie, mimo że siostra starała się to zataić w listach swoich. Nie dała się uwieść mnóstwem przymiotników, którem i otaczała imię swego męża. W wykwintnych, falujących niespokojnie pociągnięciach pióra, wyraźnie wyczytała straszliwą pustkę, skryty ból pogłębiający się z roku na rok, zakończony wreszcie ofiarną, zrezygnowaną rozpaczą.
Majorowa wyrobiła sobie dokładne pojęcie o rzeczy. Na podstawie doświadczeń towarzyskich, oraz własnych, jako żona rozwydrzonego oficera, którego w niespełna rok po ślubie schwytała na wiarołomstwie, całą winę zwaliła oczywiście na szwagra.
Kiedy jej Anna-Marja doniosła o przesiedleniu się na prowincję, dodając że go do tego sama nie nakłaniała, poddając się jeno woli męża, majorowa w słowach tych domyśliła się wybiegu, by ukryć przed nią upokarzającą prawdę. Chociaż więc pochwały oddawane mężowi wykluczały z pozoru przypuszczenie zdrady z jego strony, to jednak majorowa pewną była, że