Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/182

Ta strona została przepisana.

nabrała tonu zielonawego. Zastała chorą w stanie o wiele gorszym, niż sobie to wyobrażała, jadąc do niej, na podstawie otrzymywanych listów. Musiał istnieć powód ważny, coś strasznego działo się niewątpliwie.
Wspomniała, jak piękną zostawiła Anną-Marję, odjeżdżając z mężem po ślubie. Szesnastolatka, na poły dziecko jeszcze, średniego wzrostu, ślicznie zbudowana dziewczyna, ubrana w krynolinkę z krótkiemi, bufiastemi rękawkami, zachwycała wszystkich. Była wesoła jak ptaszek, nie zbrakło jej nigdy pomysłów, psociła co sił, a mimo to pozostała zawsze damą w każdym calu, poprawną, zwłaszcza w stosunku do mężczyzn. Bawiło ją nieraz, gdy zjawiała się w salonie pełna nieopisanej grandezzy, a czyniła to, wracając wprost z kuchni, stoczywszy bój ze służebnemi, które nie chciały jej zezwolić na wylizanie rondla, w którym smażono konfitury. Także pod względem fizycznym rozwijała się szybko i dobrze, a starsza siostra patrzyła z podziwem na krąglący się z dnia na dzień biust Anny-Marji. Mimo to, po czterech dopiero latach rzuciła się z całą pierwszą namiętnością na szyję mężczyźnie.
Majorowa pamiętała dobrze ów śmieszny, na poły wstydliwy list, w którym jej doniosła o swych zaręczynach. Wyznała szczerze, że jej ukochany wcale nie jest piękny. A mimo to zajął ją swą indywidualnością. Znali się krótko, ówczesny sędzia śledczy Hoeck przybył do miasteczka w sprawach urzędowych. Milczący, wytworny, otoczony sławą i tak inny od wszystkich wokół mężczyzna, stał się wprost ideałem w oczach młodej dziewczyny.
Majorowa była przez czas długi pewna, że niema na świecie szczęśliwszej pary. W miesiącach poślubnych szaleli pośród gór śnieżnych, nocowali w garkuchniach,