Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/185

Ta strona została przepisana.

— Coprawda, przeniesienie się nasze niebardzo było korzystne w tym czasie dla Ingrid, ale chcąc się raz wydostać musieliśmy się szybko zdecydować na objęcie wakującej posady. Czuję się tu doskonale, nie żałuję Kopenhagi, pragnę jeno przyjść do zdrowia. Pojechałabym zresztą do Greniandji, byle mnie nie rozłączano z mężem.
— Tak się mówi zazwyczaj i takie się miewa nawet przekonanie! — odparła majorowa — Ale mimo to musiała ci być przykra ta zmiana? Wszakżeś bardzo lubiła Kopenhagę?
— Ach... nie miałam czasu rozmyślać nad tem. Zaraz po przyjeździe zachorował nasz Kay, a w trzy miesiące potem zmarł!
— Prawda... masz tu grób swego malca! Jakże mi dziwnem było zawsze, że miałaś sześcioletniego synka, którego nie ujrzę nigdy! Śliczny był podobno...
— Nie wiem, czy był śliczny ale był nadzwyczaj miły. Miał oczy ojca, poważne, głębokie, zamyślone...
— Musiałaś to ciężko przeboleć, droga Anni... prawda?
— Masz rację! — odrzekła i dodała, kładąc dłoń na głowie i patrząc w powałę — Ale mimo to czas ów był niezrównany. Nieszczęście zbliża ludzi jak nic innego, bo unicestwia drobne, powszednie sprzecznostki. Nie masz pojęcia jaką pociechą i podporą był mi wówczas mąż. Nie odstępował mnie... Ale zaręczam ci też, gdybym go nie miała, oszalałabym napewne. Może to źle, ale powiem co czuję... Oto miłość jego zastąpiła mi w zupełności poniesioną stratę.
Zapadło milczenie. Majorowa zamyśliła się. W ogrodzie, skryty w czubie drzewa, radował się rozgłośnym gwizdem szpak.