Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/187

Ta strona została przepisana.

— Nie... nie... Szkoły nasze są naprawdę wzorowe, a Ingrid przed rokiem jeszcze uczyła się tu z wielką dla siebie korzyścią. Ale mąż mój osądził, że nadszedł czas, by ją oddać na pensję.
— To nie ma sensu! Teraz zwłaszcza, gdy jesteś chora, dziecko powinnaś mieć przy sobie. Pomów o tem na serjo z mężem...
— Myślisz, żem tego nie uczyniła? — spytała i legła potem bez słowa, zamknęła oczy, a łzy spływały jej z pod powiek.
— Przebacz, że się w to mieszam! — powiedziała majorowa energicznie — Nie rozumiem wcale postępku twego męża... wszakże z samej tęsknoty za dzieckiem choroba twoja może stać się groźniejszą. Winien to zrozumieć. Czy pozwolisz, bym mu to powiedziała?
— Na nic się nie przyda!... Pewna jestem...
W okrzyku tym było tyle impulsywnej beznadziejności i rozpaczy, że majorowa drgnęła.
— Ja kto? — zdziwiła się — Wszakże mówiłaś, że mąż twój jest rozważny, mądry i dobry?
Anna-Marja zwróciła ku siostrze twarz i patrzyła na nią długo i wstydliwie oczyma pełnemi łez, a usta jej drgały powstrzymywanym płaczem.
— Nie zauważyłaś tedy niczego, Lizo? — spytała.
— Cóż to znaczy?
— Czyż nie spostrzegłaś, że mąż mój jest... chory?
— Chory? — zdumiała się majorowa — Chory? Przeciwnie, zauważyłam, że jest zdrowszy i żwawszy niż inni w jego wieku.
— Nie o to idzie... Nie o tem myślę.. — Nie rozumiesz mnie, Lizo...