przy pomocy służącej wielkie, futrzane papucie, oraz zamaszystą szubę.
Po chwili gość stanął w drzwiach.
Był to średniego wzrostu mężczyzna, około pięćdziesiątki, a wieniec szpakowatych, niegdyś widać jasnych włosów otaczał wysokie jego czoło i łysawą czaszkę. Ubrany był w elegancki, czarny, angielski surdut z wielkiemi jedwabnemi rewersami. Mimo znacznej korpulentności swej nie czynił wrażenia śmiesznego, czy odstręczającego. Obejście jego było wykwintne i dostojne. W gruncie przedstawiał się sympatycznie, miał zdrową, rumianą cerę twarzy, a żywe, połyskliwe, jasno brunatne oczy młodzieńcze, różowe wargi i zdrowe, białe zęby uzupełniały harmonijnie powabną całość.
— Czy mam zaszczyt mówić z panem doktorem Hoejerem? — spytał, gdy Arnold postąpił kilka kroków na powitanie.
— Tak! — potwierdził uprzejmie lekarz i dodał — Proszę bardzo! Racz pan zająć miejsce.
Usiedli po obu stronach stołu pod wiszącą lampą i teraz gość wydał się gospodarzowi znacznie młodszym. W pełnem oświetleniu, mimo niemałej tuszy najwyżej można było na lat czterdzieści oznaczyć wiek jego. Zauważył też pewne podobieństwo do nowego biskupa, pozatem jednak nie miał w sobie niczego, coby mu nadawało cechy osoby ze stanu duchownego. Przeciwnie gdyby nie gęste, krótko przycięte wąsy i mała muszka pod dolną wargą, przypominałby raczej aktora wędrownej trupy. Jednakże ubrany był za wykwintnie i zachowywał się zgoła inaczej.