Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/199

Ta strona została przepisana.

szeni i wstąpił jako posługacz do jedynego, napoły zbankrutowanego domu handlowego, zaś po upływie lat dziesięciu podniósł go, rozwinął i został jego szefem. Łącząc zalety wytrwałego wołu i chytrego lisa, co jest w Danji pierwszym warunkiem powodzenia, doprowadził do rozkwitu handel i żeglugę, znalazł rynki zbytu dla towarów wyładowywanych w porcie, a jednocześnie doszedł sam do kolosalnego majątku. Mimo to nie pysznił się zgoła zasługami, pozostał prostym, skromnym, przystępnym, a nawet poniekąd naiwnym człowieczkiem, o otwartem sercu i hojnej dłoni.
Burmistrz czuł pewne zakłopotanie, ile razy musiał, jak właśnie dzisiaj, z tytułu swego stanowiska wygłosić mowę pochwalną ku jego czci. Fizycznie odpychał go ten krepy, jasnooki człowiek, mówiący głośno jutlandzką gwarą. Nie był zgoła wykwintny, a przytem mimo że nie dopuścił się wprost kradzieży, to jednak, jak wszyscy tego rodzaju ludzie, poruszaj się nader blisko zakreślonych prawem szranków, dzielących „moje“ i „twoje“.
Mistyczna mgła osłaniała tranzakcje, przy pomocy których doszedł do kierownictwa domem handlowym w czasie, kiedy szczęście zaczynało sprzyjać byłym jego pryncypałom. Burmistrz wysilał się nieraz by przeniknąć tę mgłę, ale zawsze daremnie.
Obawiał się tedy, że dzisiejsza jego mowa wypaść może nieco oschle. Ale wybawił go dyrektor szkoły realnej, który zasypał wprost jubilata kwieciem swej elokwencji.
Burmistrz kroczył gościńcem, biegącym po wysokiem nasypisku wokoło miasta. Widok był stąd wspaniały na fjord i łąki, ale nie to go spowodowało do przechadzek, jakim się tu w ostatnich czasach oddawał.