Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/200

Ta strona została przepisana.

Poprostu czuł się swobodniejszym i bardziej samotnym niż w ciasnym parku miejskim. Szedł pomału, często przystając, ale nie dlatego by nasycić się pogodą i powietrzem. Dzisiaj mniej jeszcze niż zawsze nęcił go powrót do domu. Obecność szwagierki była mu nie na rękę z powodu wspomnień, jakie budziła.
Zaraz przy śniadaniu zaczęła z nim rozmawiać o podróży poślubnej, o listach Anny-Marji z czasów narzeczeństwa i wielu innych rzeczach niemiłych. Zbliżało mu to przeszłość i stawiało przed oczy rozczarowania i zawody.
Kroczył tą samą drogą, którą pewnego wiosennego dnia, jakby dziś, szedł z zamiarem oświadczenia się o rękę Anny-Marji. Rodzice jej mieszkali wówczas w zaniedbanej wili drewnianej na stoku wzgórza, gdzie obecnie mieścił się miejski zbiornik wody. Rozmyślał z pewnem wzruszeniem o sobie. Wszakże świadczyło to dowodnie o szczerości i głębi uczuć, że będąc człowiekiem wybitnym i znanym, konkurował o córkę człowieka, którego przed wydaleniem z urzędu chroniły jeno wpływu kolegów klubowych. Czyż nie była to ofiara łączyć się z rodziną, którą stałe zajmowali się plotkarze, a sprawy chyba zgoła nie poprawiło małżeństwo córki z pruskim oficerem.
Mimo to czuł się szczęśliwym onego dnia, siedząc w małym, czerwono tapetowanym pokoiku od ogrodu, z małą, nerwową rączką narzeczonej w dłoni. Słońce rzucało snopy iskier po ścianach i szklankach, napełnionych winem, którem pił teść ich zdrowie.
Mimo trzydziestu lat wieku był bardzo niedoświadczony w sprawcach miłosnych i nie wiedział jak słodkim może być pocałunek kobiety. To też Anna--