Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/209

Ta strona została przepisana.

i pełniła powinności chrześcijańskie, ale za powrotem do domu myślała nie o kazaniu, jeno o pastorze i nie o nabożeństwie i nabożnych hymnach, ale o ludziach spotkanych i ich strojach.
Zdawało mu się, że powrót na rodzimy grunt, gdzie żyły niewinne stosunkowo wspomnienia młodości, a także spokój i monotonja prowincjonalnego życia, że wszystko to dopomoże żonie do skupienia umysłu i położy koniec obłędnym wędrówkom myśli i uczuć po manowcach świata. Uczynił tę ciężką ofiarę, chcąc uratować ułomki szczęścia i resztki miłości, ale i to okazało się daremnem.

Burmistrz siadł na ławce, stojącej w cieniu jaworu, na zewnątrz muru cmentarnego i, oparłszy ręce na rękojeści laski, patrzył smutno na fjord i roztocz łąk. Ale nie widział niczego. Myśli oderwać od przeszłości nie mogąc, zatapiał się coraz bardziej w gorzkich wspomnieniach. Czuł zresztą niejaki nawet przymus stwierdzania swego małżeńskiego bankructwa, ile razy stan zdrowia Anny-Marji pogarszał się znacznie.
Nagle skrzypnęła tuż obok furtka i ukazał się przybrany w żałobne suknie buchalter Kasy Oszczędności. Przed kilku miesiącami zmarła mu żona, a biedaczysko chodził codziennie po godzinach biurowych na jej grób.
Skłonił się burmistrzowi z wielkim szacunkiem okrytym krepą cylindrem i przystanął.
— Pan burmistrz podziwia oczywiście śliczny widok... nieprawdaż?
— Tak... tak — odrzekł — Widok śliczny, a pogoda niezrównana...