Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/210

Ta strona została przepisana.

— A w dodatku, wielki to dzień dla naszego miasta. Tyle pięknych flag... Może dziwi to pana burmistrza, że włóczę się tędy miast podziwiać, jak wszyscy, uroczystość. Nie mam ochoty brać w tem udziału, bowiem życie moje skończone raz na zawsze. Dom mój, to ten grób.
— Wiem... wiem... — odparł — poniosłeś pan wielką stratę, panie Jensen. Może nie jest to największa strata, jaka dotyka mężczyznę, ale zawsze doniosłość jej jest wielka... rozumiem to doskonale!
— Nigdy o tem zapomnieć się nie da, panie burmistrzu!
— Naturalnie! Idzie jeno o to, by przezwyciężyć boleść, panie Jensen. Inaczej cierpienie wzrośnie tak, że zgnębi człowieka całkiem.
— O, panie burmistrzu! Dla mnie już nic niema na świecie! Byliśmy ze sobą tacy szczęśliwi. Przez lat dwadzieścia żyliśmy ze sobą i mogę powiedzieć, że byliśmy sobie wszystkiem. Bóg nie użyczył nam dzieci, ale mimo to godziliśmy się wyśmienicie. Łączyły nas wspólne cele, wspólne upodobania, a wreszcie te same nawyknienia. Jakąż pustkę teraz zastaję za powrotem do domu? Ach, panie burmistrzu. Został mi do rozmowy tylko kanarek nieboszczki... a kiedy zaświecę lampę i wezmę do rąk książkę, czytać nie mogę, bo czytanie dla siebie samego żadnej mi przyjemności nie sprawia...
Słowa wdowca wielkie na burmistrzu uczyniły wrażenie, bowiem tem wyraźniej ujrzał własną, beznadziejną nędzę duchową. Z napuchniętych i czerwonych od długiego płaczu oczu buchaltera spływały ciągle łzy na siwiejące już faworyty.