Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/217

Ta strona została przepisana.

— Powiadam wam, że kłócili się ząb za ząb. Niemczycha w sposób zgoła ordynarny rzuciła się w krześle, a twarz pana była tak szara, jak gdyby miał atak sercowy. Widziałam doskonale, że ręce mu drżały zupełnie jak onego dnia, kiedy Ingrid wyżebrała sobie jabłka od tego dryblasa, syna podkomorzego.

Burmistrz udał się do swego gabinetu, położonego w parterze, na samym końcu domu. Na stole pomiędzy oknami świeciła się lampa, resztę pokoju zalegał mrok. Była to duża, podłużna, wykwintnie urządzona komnata, stanowiąca łącznik pomiędzy biurem urzędowem a prywatnem mieszkaniem.
Chodził po miękkim dywanie bezgłośnie, a cień jego snuł się po bilbljotece, kaflowym piecu i ścianie. Chodził i rozmyślał.
Anna-Marja uczyniła tedy siostrę powiernicą swoją i naskarżyła na niego. Tę rzecz należało przewidzieć zgóry. Nie znała siebie samej i nie odczuwała swej winy. Ciekawe tylko co powiedziała, a co przemilczała...?
Stary, stojący w kącie zegar wydzwonił siódmą. Burmistrz zatrzymał się przed biurkiem, na którem piętrzyły się akta śledcze, podania notarjalne, rachunki spadkowe, oraz niezałatwione listy urzędowe. Nagromadziło się ich tyle w czasie ostatnim, że uczuł wstyd.
Nic go bardziej może nie upokarzało i nie bolało od świadomości, że do niedawna jeszcze skrupulatny i drobiazgowo punktualny, teraz stał się leniwy, niedbały i nieścisły. Robota mu nie szła. Gdy tylko został sam ze sobą pierzchały myśli, a doznał nawet tego