— Kiedyż przyjdzie doktor? — zawołała rozpaczliwie majorowa.
Burmistrz dobył raz jeszcze zegarka.
— Nie wiem co to znaczy... Powinienby tu już być!
— Może posłaniec nie trafił. Proszę wysłać dziewczynę z kuchni...
Burmistrz powiedział, że raczej sam uda się do pewnego starego, pensjonowanego lekarza powiatowego, który mieszka w sąsiedztwie. Jeśli go zastanie będzie w kilka minut z powrotem.
Zaledwie jednak wyszedł ze sypialni, rozległ się dzwonek u bramy domu. Udał się przeto do swego gabinetu, chcąc przeczekać, aż doktora wpuszczą.
Słyszał jak Bjerring wszedł, zdjął okrycie i pospieszył do chorej.
Minęło z dziesięć minut. Kilka razy podchodził do drzwi, ale nie mógł się zdobyć, by wejść jak długo był tam ów człowiek i jak długo trwały zabiegi ratunkowe. Pozatem doznał takiego wstrząsu fizycznego, że czuł się bliskim omdlenia. Co chwila przestawało mu bić serce i musiał brać krople przepisane przez lekarza, by nie ulec.
Posłyszał kroki, a potem pukanie.
— Proszę!
Była to mamzel Mogensen.
— Pan doktor pragnie zamienić kilka słów z panem burmistrzem! — powiedziała.
— Idę natychmiast!
Doktor Bjerring był we fraku i miał w butonierce kwiatek, o którym w pośpiechu zapomniał. Powiedział tylko:
Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/223
Ta strona została przepisana.