— Hm — i uczynił gest wyrażający żal.
— Więc niema żadnej nadziei? — spytał burmistrz.
— Niestety nie...
— Ale może... przecież...
— Nie... nie mogę ukrywać tego, panie burmistrzu, że małżonka pańska ma ledwie kilka godzin życia przed sobą. Mówiłem często, że choroba jest ciężka, a potrochu nawet dziwiłem się, że państwo nie bierzecie sobie słów mych do serca...
— To prawda... prawda... Niema mowy o jakichś wyrzutach... Nie rozumiem tylko, jak mogło to przyjść tak nagle?
— Nastąpiło zatrucie krwi, którego obawiałem się oddawna. Taka rzecz zabija momentalnie. Przytem małżonka pańska poprzednio już była bardzo wyczerpana.
— Czy nie można czegoś uczynić dla złagodzenia cierpień?
— Dałem proszek uspakający, potem zarządziłem gorącą kąpiel w razie nawrotu ataku... ale nie myślę, by się ponowił. Nic innego niestety uczynić nie można...
Burmistrz nie zadawał już pytań. Dostrzegł wyraźnie, że doktorowi spieszno wracać na zabawę i że myśli jego krążą nie koło chorej, ale koło nadobnej pani Grabbe. Ogarnęła go wielka litość dla Anny-Marji, która człowiekowi takiemu złożyła w ofierze szczęście swe, spokój domowy oraz wnętrzny, a teraz umiera opuszczona, niby człowiek, którego życie było nieszczęściem dla wszystkich.
— Nie chcę zabierać dłużej czasu! — powiedział — Pan doktor jest w towarzystwie...
Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/224
Ta strona została przepisana.