Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/231

Ta strona została przepisana.




Pewnego pogodnego, letniego wieczoru znużeni przechadzką, siadamy oto na stoku wzgórza, wsłuchując się w płynący z oddalonego kościółka odgłos dzwonu. Cisza zalegająca świat, widok powracających z pastwiska trzód, złota poświata słońca i to właśnie tętnienie dzwonów wyczarowuje z dna duszy dziwne poczucie smutku i osamotnienia, a poprzez owe drgnienia duszy przebłyska coś jakby poczucie winy. Wydaje się nam, jakby sumienie nasze było naprawdę obciążone czemś wielkiem i zaczynamy badać, doszukując się jakiegoś ukrytego, zapomnianego, czy niedostrzeżonego grzechu. Serce drży z niepokoju i dyszy z przygnębienia podczas owych łowów za drobnemi usterkam i codziennego życia, nierozważnie wyrzeczonemi słowami, czy zaniedbaniami, a poczucie winy rośnie, rośnie i olbrzymieje wraz z zapadającym mrokiem. Nagle zwraca uwagę naszą przelatująca jaskółka. Myśli układają się na spoczynek, a oczy śledzą z zajęciem śmigłe ósemki, wycinane w powietrzu przez zuchwałe, nerwowe, a tak spokojne jednocześnie maleństwo. Znikła, a w tejże samej chwili wraca samorzutnie poprzedni nastrój, wywabiając hen, z dna świadomości niemiłe, nieznośne poczucie winy.
Trwa to dotąd, aż znowu coś zadrażni zmysły i myśl usunie z piersi zmorę. Oto środkiem zżętego łanu kroczy mały pastuszek i pohukując pędzi do domu bydło. Uśmiechamy się do tego obrazu, ale smutnie jakoś i gorzko. Coś zostało w duszy, niepokój i poczucie