Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/232

Ta strona została przepisana.

niemocy nie ustąpiło z niej. Stwierdzamy, że z zazdrością patrzymy na beztroskę onego malca, który kroczy wesoło, potrzaskując z bicza. A jednak sami, przed pół godziną niespełna kroczyliśmy tak samo, nucąc piosnkę i ścinając łaską główki rosnących przy drodze kwiatów.
Gaśnie czerwień słoneczna, a noc skrada się, coraz bliżej podchodząc. Nadzorcy tajemni ziemi, gwiazdy ukazują się, jedna po drugiej na niebie. A ziemia roztacza się szara i pusta w dole, drży z chłodu i snuje opary. Nam się także zimno czyni, nie mamy jednak siły powstać i udać się do domu. Popadliśmy w moc nastroju, związała nas niemoc jakaś. Gwiazda wieczorna migoce na zielonawym firmamencie, wzywając przyjaźnie skądś, z bezkresów wieczności: — Chodźcie do mnie wszyscy, którzy spracowani i znużeni jesteście! — powiada — Tutaj oto zgotowany jest pracownikom wiernym dom ciszy i pokoju.
Ciemń wzrasta, my zaś siedzimy bezoporni, brzemieniem nieuleczalnej melancholji przywaleni, a śmierć nam szepce w ucho pokuśliwe słowa.
Któż wie? Może pójdzie do dom ten i ów i powiesi się?
Bazyliszek żywię jakiś w krainie onej, północnej, gdzie świeci blado słońce i czyha na momenty omdlewania myśli. Wówczas właśnie, kiedy marzymy najrozkoszniej, podpełza potwór ten ku nam, wbija żądło w duszę i paraliżuje jej ruchy obronne. Zrazu jest to coś jakby lekki wstrząs, jakby dreszcz przelotny, jakby ociężenie myśli. Niebawem jednak opływa nas fala ciemności i nie dostrzegamy nawet momentu, kiedy objęły nas utulne ramiona skonu.