instynkty. Kot siadł u drzwi, owinął ogonem łapy i miauczał wytrwale.
Nie było rady. Marjanna musiała wstać i wypuścić go.
Tymczasem minęła znowu godzina. Zegar bornholmski w kącie zaczął znów krząkać, jak stary człowiek, a potem wykaszlał z trudem jedenaście uderzeń. Na świat spadła cisza. Gościniec leżał martwy, wiatr zasnął.
Marjanna ułożyła się ponownie pod pierzyną. Zezłościwszy się na kota miała nowy temat do myślenia, to też myślała o nim przez chwilę, a potem zasnęła, przyłożywszy głowę do grzbietu męża, jakby tam był dla niej właściwy, przyrodzony punkt oparcia. Spała, snując szare, nędzne marzenia.
W tym samym czasie szła para zakochanych, spleciona uściskiem, drogą polną obrośniętą krzakami i odciętą rowem od zagonów. Chłopiec maszerował krokiem przypominającym niedawne marsze wojskowe, a drobna, gadatliwa dziewczyna, chcąc mu dorównać, wyciągała w sposób zgoła nienaturalny krótsze o wiele nogi swoje.
Była to Greta, najmłodsza córka Soerena Konsteda, służąca na plebanji, wraz z narzeczonymi swym Nielsem Haldem.
Greta zdjęła chustkę z głowy, powiewała nią wesoło i zaglądała przymilnie w oczy narzeczonego, nie przestając ni na chwilę śmiać się i paplać. Zaręczyli się niedawno, ale z pewnych powodów musieli się z tem narazie taić. Nie widzieli się od trzech dni, to też mieli sobie mnóstwo nowin do powiedzenia, a także